Hourglass, druga w dorobku Dave'a Gahana, solowa płyta od początku nie miała być „nadzieją” na świetny album, ona miała być świetnym albumem i nikt nawet przez moment nie pomyslał, że cokolwiek miałoby pójśc źle. Artysta z tak wielkim doświadczeniem nie mógł po prostu wydać płyty o złym brzmieniu, kiepskich kompozycjach i bez klimatu. I tak też się stało. Długie wyczekiwanie, odkładanie pieniędzy do „świnki skarbonki” w końcu przyniosły w tym roku efekt i to nie byle jaki! Starym zwyczajem „depeszki” wręcz rytualnie odsłuchałam tej płyty po raz pierwszy i gdy ostatnie dźwięki wygasły wiedziałam, że ten album nie opuści mnie przez bardzo długi czas.
Jeśli ktoś uważa, że synth pop i new romantic to muzyka bez duszy, zapewne zmieni zdanie po przesłuchaniu „Hourglass”, gdyż każdy kolejny utwór wręcz ocieka duchowością i uczuciem, przy okazji nie staje się kopią Depeche Mode, lecz ewidentnie słychać, iż Gahan nie potrafi już się wyzwolić z danego nurtu. Przyznać trzeba, że w tej przestrzeni czuje się jak ryba w wodzie i może sobie pozwolić na odważne posunięcia. I własnie taka jest ta płyta. Nie wymyka się z określonego trendu, który Dave wyznaczył wraz z zespołem Depeche Mode, ale też nie jest jednolicie z nim zespolona. Gahan zdecydowanie i odważnie lawiruje w stylu synthpop i new romantic, nie boi się wyzwań, tworzy mocne tło swych aranżacji, które sprawia, że całości słucha się z niekłamaną przyjemnością, czasami się z nami drażni mocnym, poszarpanym dźwiękiem, to znów koi zmysły łagodną harmonią tonów. Bezlitośnie prowadzi nas w głąb mrocznego syntetycznego świata, którego granice wyznacza bezduszny czas. Nie można słuchać tej płyty obojętnie, ona wrecz wymaga skupienia, przyciąga do siebie, ale też nie rozprasza, zmusza do refleksji.
To nie jest miła i słodka opowieśc o miłości, to nie aranżacja zakończona happy – endem, to wręcz nachalna rzeczywistość oddana językiem muzyki. Świat w którym czas płynie nieubłaganie, często nie zostawiając nam wyboru a czasem odbierając nadzieję na przyszłość. Davezamyka nas na te 50 minut w klepsydrze, nie pozostawiając złudzeń co do tego, co stanie się, gdy ostatnie ziarenko piasku już się w niej przesypie.
Czasu nie można cofnąć, lecz klepsydrę można odwrócić, by po raz kolejny przesłuchac tej płyty, co – gwarantuję Wam – bedziecie robili wielokrotnie.
"o gustach się nie dyskutuje" lecz "muzyka łagodzi obyczaje"... czyli na temat muzyki, różnej, polecanej i ciekawej
czwartek, 10 czerwca 2010
[2008] LADYTRON - "Velocifero"
Kwartecik z Wielkiej Brytanii, może pochwalić się czwartym studyjnym albumem, zdolnością trafiania w gusta fanów muzyki elektroniczej, kiczu lat 80-tych, electro-popu a nawet popu, a także niezmiennością i stabilnością muzycznego klimatu. Jednak nie może się pochwalić świeżością. I choć płyta „Velocifero” ma szansę spodobać się wszystkim miłośnikom jakichkolwiek elektronicznych brzmień, to jednak niczym nie zaskakuje i jak wszystko inne co jest „do wszystkiego” zdaje się być „do niczego”.
A wiec znów mamy do czynienia z kiczowatymi melodyjkami, pozbawionymi emocji wokalami Helen i Miry, pustym, nieskomplikowanym elektro clashowym czy, dla odmiany, popowym rytmem, który nie ciągnie ani na parkiet, ani w stronę łóżka.
Fenomen Ladytron polega na tym, że choć żadna płyta w ich dorobku nie była wybitna i chyba nigdy już taką nie będzie, to jednak może się spodobać każdemu, od fanów electroclash, electropop po synthpopowców i depeszowców. Fakt ten w ogóle nie dziwi, bo w ich płytach precyzyjnie wkalkulowano każdego fana elektroniki, bez względu na jego wiek i właśnie dlatego płyta zagości w odtwarzaczach niejednego nastolatka jak i dojrzałego konesera muzyki.
Nie można płycie „Velocifero” odmówić perełek, od początkowego „Black Cat”, które stanowczo odbiega od klimatu typowego dla Ladytron stając się niepokojącą i chłodną kompozycją pełną mroku i szorstkich dźwięków. Całości dopełnia niepokąjący, zimny głos Miry Arroyo, a dodatkowego klimatu dodaje zastosowany tu język bułgarski. I ten kawałek z powodzeniem mogę uznać za najlepszy na całej płycie. Gdy przerzucimy „depeszowskiego” Ghost, tonę słodkości i natrafimy na „Burning Up” nie będziemy mieli złudzeń, że do współpracy nad płytą zaangażowano i innych muzyków, w tym też członka Nine Inch Nails Alessandro Cortiniego, który zdecydowanie dodał tu i ówdzie niezłego „pazura” kompozycjom. Podobnego „pazura” i odświeżającego niskiego dźwięku dodano w „Predict The Day” – kolejnej perełce, która w całości kiczu i słodyczy jest jakże miłą, inspirującą odmianą godną złaknionych nowości uszu.
I tak, za sprawą kilku utworków, Ladytron ratuje twarz. I choć płyta jest nierówna, przesycona banałem i słodkimi wokalami Helen to jednak warto ją polecić choćby dla tych kilku perełek, które lśnią na tle reszty niczym gwiazdy w bezchmurną noc. Poza tym nie można odmówić „Velocifero” uniwersalności. Ta muzyka i te kompozycje trafią do każdego w ciemno, choć bardziej należałoby to przypisać dobrej kalkulacji wydawcy i współproducentów niż talentowi i pomysłowości muzyków.
A wiec znów mamy do czynienia z kiczowatymi melodyjkami, pozbawionymi emocji wokalami Helen i Miry, pustym, nieskomplikowanym elektro clashowym czy, dla odmiany, popowym rytmem, który nie ciągnie ani na parkiet, ani w stronę łóżka.
Fenomen Ladytron polega na tym, że choć żadna płyta w ich dorobku nie była wybitna i chyba nigdy już taką nie będzie, to jednak może się spodobać każdemu, od fanów electroclash, electropop po synthpopowców i depeszowców. Fakt ten w ogóle nie dziwi, bo w ich płytach precyzyjnie wkalkulowano każdego fana elektroniki, bez względu na jego wiek i właśnie dlatego płyta zagości w odtwarzaczach niejednego nastolatka jak i dojrzałego konesera muzyki.
Nie można płycie „Velocifero” odmówić perełek, od początkowego „Black Cat”, które stanowczo odbiega od klimatu typowego dla Ladytron stając się niepokojącą i chłodną kompozycją pełną mroku i szorstkich dźwięków. Całości dopełnia niepokąjący, zimny głos Miry Arroyo, a dodatkowego klimatu dodaje zastosowany tu język bułgarski. I ten kawałek z powodzeniem mogę uznać za najlepszy na całej płycie. Gdy przerzucimy „depeszowskiego” Ghost, tonę słodkości i natrafimy na „Burning Up” nie będziemy mieli złudzeń, że do współpracy nad płytą zaangażowano i innych muzyków, w tym też członka Nine Inch Nails Alessandro Cortiniego, który zdecydowanie dodał tu i ówdzie niezłego „pazura” kompozycjom. Podobnego „pazura” i odświeżającego niskiego dźwięku dodano w „Predict The Day” – kolejnej perełce, która w całości kiczu i słodyczy jest jakże miłą, inspirującą odmianą godną złaknionych nowości uszu.
I tak, za sprawą kilku utworków, Ladytron ratuje twarz. I choć płyta jest nierówna, przesycona banałem i słodkimi wokalami Helen to jednak warto ją polecić choćby dla tych kilku perełek, które lśnią na tle reszty niczym gwiazdy w bezchmurną noc. Poza tym nie można odmówić „Velocifero” uniwersalności. Ta muzyka i te kompozycje trafią do każdego w ciemno, choć bardziej należałoby to przypisać dobrej kalkulacji wydawcy i współproducentów niż talentowi i pomysłowości muzyków.
[2007] Assemblage 23 - "Meta"
Latka lecą, starzejemy się a świetnośc niektórych projektów przemija. Tak niestety sprawa przedstawia się na chwilę obecną w przypadku Assemblage 23. Nie przesadzę, gdy użyję określenia, iż byłam przerażona po przesłuchaniu najnowszego wydawnictwa, o tytule "Meta". Jest to bowiem dla mnie płyta, która jest niestety gwoździem do trumny kariery Toma, założyciela i jedynego członka A23. Coś w pewnym momencie chyba pękło, lub nie do końca już twórca ma świadomość drogi, którą podąża w muzyce. Utwory, choć nie beznadziejne, przechodzą bez echa, a wszystko absolutnie wszystko juz było i w zasadzie trudno stwierdzić po dwukrotnym przesłuchaniu, którego wydawnictwa z ostatnich lat Assemblage się właściwie słucha.
Płytę otwiera "Decades V2", które nie zapowiada jeszcze nic złego. Futurepopowe, mocno bitowe granie w starym stylu okraszone zniekształconym w brzydki sposób wokalem wprowadza nas w dźwięki nadające się do tego by potańczyć, ale jednak nie porywa, ani nie powala, a wszelkie zastosowane urozmaicenia, przejścia i zmiany tempa tylko denerwują. Brzęczący "Raw", pełen motorycznych dźwięków i znów brzydko przesterowanego wokalu kompletnie wytrąca mnie z równowagi i gdy próbuję się ratować kolejnym, czuję się jakbym trafiła na środek parkietu w rytm natarczywego "umc, umc". Daję jeszcze szansę... "Ghost", nieco w starym stylu, wcale nienajgorszy, ale znów denerwujący uderzeniami w tle, które są po prostu zbędne, przez co cały kawałek wydaje się zbytnio przekombinowany jak na mój gust, jednak do przyjęcia. Słucham dalej, może będzie lepiej... jednak kolejny kawałek to "Binary", który niejako promował płytę, przez co poznałam i nie zapałałam miłością do niego nieco wcześniej, za dużo w nim wysokich uderzeń, i galopującego bitu, przez co całośc zdaje się pędzić nie wiadomo gdzie na łeb na szyję. "Damaged" wcale nie poprawia mi samopoczucia, choć jest dobrym kawałkiem, jednak w ogólnym zestawieniu trudno mi się w niego wczuć. Zdecydowanie lepiej się go słucha "wyrwanego z kontekstu", co zresztą czasami czynię. "Madman's dream" powalił mnie na kolana bynajmniej nie pozytywnie, cały kawałek od samiutkiego poczatku kojarzy mi się z jakimś nieładnym żartem z lat 80tych w połączeniu z klubową łupanką. Gorzej, że własnie tak kojarzy mi się do samego końca... aż do nadejścia ewidentnie niezdecydowanego w stylu, utworka "Truth". Do teraz nie wiem do czego właściwie go przypiąć. Brzmi po prostu źle i nie da się ukryć, że jest nudny, choc podszyty lekko ebmowym rytmem i okraszony futurepopowym klimatem. "Crush" to kolejny niezdecydowany twór, choć można ze spokojem puścić go na imprezie, jednak coś mi się wydaje, że nieczęsto go usłyszymy.. Ostatni "Old" na dzień dobry pierwszymi uderzeniami perkusyjnymi skojarzył mi się z VNV Nation i trzeba przyznać, że zdziwiłam się do tego stopnia, iż już chwytałam za okładkę żeby się dowiedzieć, czy aby na pewno to A23. Nie musiałam jednak tracić tyle czasu juz wkrótce nie dało się pomylić tego z niczym. Ten ostatni, zamykający całość balladkowy kawałek, jest zdecydowanie dla mnie najlepszym na całej płycie, choć nie nadaje się na parkiet (chyba, że dla dwojga) i jak już miało to miejsce wczesniej, o wiele lepiej brzmi wyrwany z całości.
Najgorszą stroną tej płyty jest jej aranżacja. Lubię i cenię płyty za to jaki tworzą i utrzymują klimat. Wolę wydawnictwa które można słuchać od początku do końca wczuwając się w ich opowieść. To czyni owe płyty pełnymi artyzmu, obrazu i przekazu. I tego wszystkiego nie można powiedzieć o płycie "Meta". Zupełnie jakby płyta układana była w ciągu ostatnich paru dni przed jej wydaniem, na szybko i po to "żeby w ogóle była". Pojedyncze kwałki nawet można uznać za niezłe jednak w ogólnym zestawieniu tracą wiele, jeśli nie wszystko, w moich uszach.
Zdecydowanie nie polecam kupna tym, którzy nie są fanami Assemblage 23. Fani i tak ją kupią podchodząc bezkrytycznie... Lepiej wydać pieniądze na zdecydowanie lepsze wydawnictwa.
Trochę recek z darknation.pl...
[2007] VNV NATION - "Judgement"
Nie ma w świecie EBM czy dark electro, fana, który nie zna zespołu VNV Nation. Od wielu lat ta brytyjska formacja torowała sobie drogę na scenie niezaleznej elektroniki, by w końcu uplasować się niemalże w czołówce. To powoduje, że trudno na ich dokonania patrzeć z dużym dystansem. Dlatego też zdecydowałam się na napisanie recenzji na długo po wydaniu płyty, by móc ocenić ją choć z perspektywy czasu. I nawet z owej perspektywy patrząc album nadal zaliczam do czołowych wydawnictw 2007 roku.
"Judgement" od samego początku wprowadza nas pięknym instrumentalnym preludium w klimat płyty, jednak myli się ten, kto na podstawie owego intra oceni całość. VNV Nation już dawno obrało sobie pewną drogę, z której zdają się nie zbaczać nigdy. To dążenie do perfekcji, czystości dźwięków i budowania klimatu na jednej obranej ścieżce plasuje grupę wysoko na podium "elektrorytmów" i mimo owej jednej drogi, którą podążają z uporem maniaka, każde kolejne wydawnictwo nie jest klonem poprzedniego, a naturalną, ewoluującą kontynuacją trzymającą się tego co najlepsze w muzyce VNV.
Mroczne dźwięki, przebojowe bity, porywające rytmy oraz sekwencje niezwykłych dźwięków tworzą do początku do końca niezwykły urok tego doskonale zaaranżowanego wydawnictwa. Znajdziemy tu elementy trance, psychedelic a nawet dark wave, jednak to wszystko połaczone jest w mocno EBMowo - futurepopowym nurcie. Te wszystkie elementy pasują doskonale do tej muzycznej układanki, nie czyniąc z albumu trance-dance-popu, jak to ma miejsce czasem w innych grupach, które nie boją się eksperymentować. VNV wiedzą czego chcą i jak eksperymentować w muzyce oraz na czym polega ostrożność i szcunek dla słuchacza. Jednak nie da się ukryć, że to my tańczymy tak jak nam zagrają. Wprowadzają nas w mroczny klimat "Descent" by już wkrótce wrecz zmieść nas przebojowym, nieco psychodelicznym "Nemesis". Bedziemy szaleć do "Momentum" nie zauważając nawet kiedy wkręcimy się w trance'owy klimat kawałka, a na tej płycie nie ma jednej perełki, ten album to cała perłowa kolia.
Gdyby miał być to ostatni album w twórczości VNV byłby najlepszym podsumowaniem, lecz cieszyć się należy, że bynajmniej zapowiedzi o rozpadzie nie ma, a to w jakim kierunku idą brytyjczycy pozwala mi wierzyć, że kolejne wydawnictwo będzie jeszcze lepsze i wprowazdz mnie w jeszcze większy stan uniesienia.
Żeby nikt nie pomyślał, że zamykam się tylko w jednym nurcie...
[2005] RAMMSTEIN - Rosenrot
Chyba nikt nie spodziewał się nawet po takiej grupie jak Rammstein niesamowitej szybkości w wydaniu kolejnego albumu. W rzeczysiwtości jednak wytlumaczenie tego faktu jest bardzo proste. Już podczas "Reise Reise" kawałki na nową płytę były w zasadzie gotowe, czemu zespół bynajmniej nie zaprzecza, logicznym więc rozwiązaniem było dopracowanie drugiej płyty z materiału, który wcześniej zostal odrzucony, niż robienie "na siłę" dwupłytowego albumu "RR"
Tytułowy "Rosenrot" oznacza tyle co "Różyczka" i, jak podaje producent, nawiązuje do baśni braci Grimm "Różyczka, niedźwiedź i karzeł", ale zespół twierdzi, że słowo "Rosenrot" użyte w tytule nie ma jednak wiele wspólnego z postacią stworzoną przez baśniopisarzy.
Również okładka płyty nie jest niczym nowym. Ten sam lodołamacz "USS Arka" widnieje na japońskiej edycji płyty "Reise, reise" i już wówczas był jedną z propozycji na oficjalną okładkę poprzedniego wydawnictwa. By dopełnić obraz mieszaniny styli i inspiracji nalezy dodać jeszcze, iż na zdjęcia użyte we wkładce do płyty wplyw miało zupełnie inne źródło , mianowicie obrazy z filmu "Machaniczna Pomarańcza".
Zapowiadający płytę, singiel "Benzin" nie wrożył niczego dobrego na nowym wydawnictwie Rammsteina, na szczęście usłyszawszy płytę zostałam pozytywnie zaskoczona. Rammstein bowiem po tylu latach i wielu albumach nie zawiódł swoich fanów po raz kolejny ukazując muzyczny kunszt i udowadniając nam, ze wcale się nie starzeją. I choć płyta jest na tym samym poziomie co "Reise, Reise", to przyznać należy, iż ten właśnie pułap jest dość wysoki. Najsłabszy muzycznie "Benzin" otwiera całość tylko po to by przejść w prowokujący, ostrzejszy kawałek "Mann gegen mann" dotykający tematu do dziś kontrowersyjnego: homoseksualizmu. Z tym, że grupa często dotyka tematów "tabu" spotykaliśmy sie już wcześniej i chyba nikogo już to na nowej płycie nie zdziwi. Kolejny, tytułowy Rosenrot to ściezka zdecydowanie spokojniejsza z mocno zaznaczoną linią niskich gitarowych riffów i refrenem, ktory zapada w pamięc mimo a może właśnie dzęki swej prostocie. Wszystkie te utwory będą zawarte na osobnych singlach, ktore w pełni przedstawią muzyczny kunszt całej płyty.
Na "Rosenrot" każdy miłośnik mocniejszych rockowych brzmień znajdzie coś dla siebie. Album zawiera też parę perełek, na ktore warto zwrócić uwagę. Jedną z nich jest utwór "Stirb nicht vor mir/Don't Die before I do" wykonywany w duecie z wokalistką popularnej grupy Texas - Sharleen Spiteri. Początkowo kawałek miał być wykonywany z wokalistką niemiecką, później francuską, jednak w efekcie możemy docenić walory glosowe Sharleen, której głos wprowadza w balladę klimat podobny do duetu Kylie Minogue i Nick Cave, mimo, iż ten utwór wykonywany jest w dwóch językach słucha się go bardzo spójnie i jest to jeden z tych kawałków na płycie, które przykuwają moją uwagę. Drugą bowiem wyjątkową ścieżką jest wykonywana w języku hiszpańskim (z meksyku) piosenka o wulgarnym tytule i równie wulgarnym przesłaniu : "Te Quiero Puta" w którym damski głos należy do Carmen Zapata, znanej aktorki, która wystąpiła między innymi z filmie "Tramwaj Zwany Pożądaniem". Całośc zamyka utwór "Ein Lied" czyli po polsku "piosenka". Jest to jedna z wolniejszych aranżacji na płycie, która klimatem bardziej kojarzy mi się nie tyle z wybuchowym, poprzednim "Reise, Reise" co z albumem wcześniejszym - "Mutter".
Najtrudniej jest mi jednoznacznie ocenić płytę Rammstein. Nie jest ona czymś nowym, o czym również sam zespół nie boi się powiedzieć, nie jest też całkowicie płytą wtórną. Podczas gdy "Reise, Reise" pełen był wybuchowych, mocnych kawałków, "Rosenrot" zdaje się łączyć w sobie energiczność ze spokojniejszymi rytmami, które przywodzą na myśl poprzednie produkcje grupy. Być może faktycznie otrzymaliśmy album Rosenrot zamiast kolejnej skladanki "The Best Of" na rynku. Na chwilę obecną polecam ją goracą zarówno fanom jak i przeciwnikom. Tym drugim zalecam poznać lepiej swojego wroga, bo "wróg" staje się z płyty na plytę bardziej ambitny.
2005 XP8 - "HRS:MIN:SEC"
Po ostatniej płycie „Forgiven” , która niestety nie zrobiła w Polsce zawrotnej kariery i była raczej albumem średnim, gorące chłopaki z Włoch nie próżnowali.. owocem ich pracy jest nowa płyta o tytule „HRS:MIN:SEC”, która na szczęście przykuwa o wiele większą uwagę niż wspomniana poprzednia produkcja.
Całość jest zdecydowanie lepiej dopracowana, bardziej taneczna i ma w sobie więcej życia. Już od początku słychać wyraźnie że XP8 zrobiło duży krok naprzód. Kompozycje są o wiele bardziej ciekawe, chwytające i sama przyłapałam się na tym że często nucę sobie pod nosem niektóre fragmenty, a co za tym idzie muzyka wpada w ucho i to bardzo przyjemnie.
Płyta jest energiczna, ma w sobie więcej ognia i tanecznych rytmów. Wokal jest dobrze dobrany i nie nachalny, choć czasem zdarzają się jeszcze maleńkie potknięcia ale te można łatwo wybaczyć.
To wszystko przedstawia się bardzo obiecująco i ciekawie i na pewno warto tę płytę dołączyć do swojej kolekcji i postawić na półce tuż obok Neuroticfisha, jako, że usłyszymy wiele fragmentów, które zdają się być inspiracją tą grupą na albumie „HRS:MIN:SEC”.
Już sam tytuł płyty sugeruje skojarzenie z czasem, może tym przemijającym a może po prostu tym biegnącym wciąż do przodu. Taka jest właśnie płyta, biegnie do przodu, kompozycje są szybkie i zdają się za szybko kończyć, ładnie przechodzą jedna w drugą. Mamy przed sobą godzinę, sześć minut i pięć sekund przyjemnej muzyki, która tym razem nie przeminie bez echa, a niektóre ścieżki na długo zapadną nam w pamięć, jak na przykład drugi „Muv Your Dolly”, którego refren na pewno szybko zaczniecie tak jak ja nucić pod nosem : „If i give Her live, she will have to die” czy kawałek „Dreamt Of Blue”, który przyjemnie nastraja spokojniejszym rytmem i wyraźnym tekstem : „No celebration, salvation, self inflicted isolation” .. na pewno tez spodoba Wam się kawałek tytułowy, który kończy całą płytę – szybki, energetyczny, pobudzający do życia, ciekawie skomponowany i w przeważającej części instrumentalny. Są też utworki na płycie, które przywodzą na myśl skojarzenia z .. Icon Of Coil („Escape Velocity”).
Znajdziemy tam wiele inspiracji, interesujących kompozycji, które zasługują na uwagę i tworzą bardzo interesującą całość, a także pozwalają wierzyć, ze następna płyta będzie jeszcze lepsza od tej.
2005 ROTERSAND - "Welcome to goodbye"
Po poprzedniej płycie “Truth Is Fanatic” (2003) chyba nikt ze znających twórczośc Rotersanda nie spodziewał się takiego kroku naprzód. Choć na kolejne wydanie musiałam czekać dwa lata… nie zawiodłam się a nawet powiem więcej – zostałam przyjemnie zaskoczona. Kwintesencja „Welcome to goodbye” to mocny i bezkompromisowy futurepop z delikatnymi elementami industrialnych brzmień, które najlepiej słychać w utworze „Storm”. Cała płyta od początku wprowadza nas w świat zdecydowanej muzyki, głęboko przemyślanych posunięć i eksperymentów dodatkowo nie odbiegając od stylu Rotersanda, który mieliśmy okazję usłyszeć na poprzedniej płycie.
Zdecydowanie najmocniejszą stroną płyty jest jej żywiołowość. Z kawałka na kawałek przechodzimy przez wręcz imprezowe dźwięki podrywające nas z krzesła, jednocześnie nie przeszkadzające nam w codziennych obowiązkach. Płyta nadaje się przez to zarówno na imprezę jak i do spokojnego posłuchania w domowym zaciszu. Znajdziemy na niej mniej wolnych, spokojnych kawałków niż na poprzednim wydawnictwie, dla odmiany zaś znajdziemy więcej utworów, które zasługują na miano hitu jak np. wspomniane wcześniej Storm, rewelacyjne „Exterminate, Annihilate, Destroy” czy taneczne, typowo futurepopowe „Undone”. Album całkowicie jest dobrze skonstruowany od krótkiego spokojnego intra „Welcom to goodbye” poprzez energetyczne utwory osiągające swoje apogeum w utworku „Exterminate, annihilate, destroy”, aż do delikatnego uspokojenia nas dźwiękami „Angels falling”. Z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa jestem w stanie powiedzieć, iż warto było czekać aż dwa lata i poczekam z chęcią kolejne dwa by znów zostać zaskoczona przez twórców Rotersand!
2005 - NUN - "This is electropop"
Z grupą Nun miałam niekwestionowaną przyjemność spotkać się już słuchając składanki „The Best Of Polish Synth”, gdzie od razu ich muzyka mnie zaciekawiła. Teraz mam w odtwarzaczu zapowiedź ich płyty o tytule „This is electropop” już po jednokrotnym przesłuchaniu stwierdziłam, że tytuł płyty jest jak najbardziej trafny bowiem muzyka która płynie z moich głośników to właśnie.. electropop i to jeden z lepszych. Pozytywnie zaskakuje mnie fakt, iż NUN jest zespołem polskim, nagrywającym w rodzimym kraju nie zważając na przeciwności z tego faktu wypływające.
Muzyka NUN porywa od początku do końca. Bardzo taneczne rytmy i spokojny ciekawy wokal kobiecy tworzą niezwykle udane, interesujące kompozycje, które składają się na niesamowitą całość dorównującą swoją klasą i wykonaniem najbardziej znanym zagranicznym wykonawcom sceny elektronicznej. Bardzo dobrą stroną tej płyty jest to, że nie mam jednoznacznych i samo narzucających się skojarzeń z żadną grupą. Dobrze opracowane utwory i staranne ich zremiksowane wersje dosłownie połechtały przyjemnie mój muzyczny gust.
Całości miło mi się słucha do teraz i zdecydowanie się nie nudzi. Wiele z tych aranżacji wspaniale przyjmą się jestem pewna, na imprezach ale też są rewelacyjne do słuchania ich w domu podczas dnia gdy potrzebujemy energii, gdyż ta płyta zdaje się energetyzować słuchacza bogactwem dźwięków i chwytającym rytmem. Co więcej jest to ładunek bardzo dobrej, pozytywnej energii, która poprawia nastrój na cały dzień. Zdecydowaną perełką na tej płycie jest bardzo mocny, szybki i energiczny utwór „Stop!”, który bardzo mocno kojarzy mi się z zachodnią wysoce rozwiniętą sceną klubową w klimacie elektroniki. Mam wrażenie, że właśnie te zagraniczne klubowe inspiracje są słyszalne na tej płycie, co bynajmniej jej nie uwłacza a wręcz przeciwnie jest dużym wyróżnieniem.
2005 MINERVE - "Breathing Avenue"
W chwili gdy tylko wrzuciłam płytę do odtwarzacza i popłynęły z głośników pierwsze dźwięki „Interlude” rozpoczynające polskie wydanie płyty „Breathing Avenue” (na wydaniu europejskim ścieżki ulożone są w innej kolejności) wiedziałam, ze od tej pozycji nie będę mogła się oderwać przez długi czas. W końcu usłyszałam obiecujący i rewelacyjny debiut na który czekałam od lat.
Płyta, która od początku do końca się nie nudzi, która mimo, iż jest nowością przywołuje wspomnienia z młodości, która jest esencją tego co w synthpopie najlepsze to właśnie „Breathing Avenue” i choć czasem ostro krytykowana, posądzana o naśladownictwo bije rekordy popularności na rynkach w Polsce i za granicą.
Słuchając całości nie unikniemy porównań do najlepszych grup synthpopowych na świecie, jak choćby do De/Vision, jednak w tym przypadku te wyraźne wpływy znanych wykonawców absolutnie nie przeszkadzają a jedynie wprowadzają nas w nastrój i klimat najlepszych synthpopowych dźwięków. Czysty i wyraźny wokal Daniela oraz niesamowicie energetyczna i pobudzająca muzyka Mathiasa tworzą niezapomnianą na długo mieszankę brzmień przyjemnych dla ucha.
Zdecydowanie najgorszym kawałkiem na tej płycie jest kończący „Epilog”, który sprawia wrażenie wciśniętego na siłę i niedopracowanego, zupełnie jakby Minerve wrzucili tam w połowie zrobiony kawałek po to tylko by zapełnić nośnik. Mimo tego płyta nawet po wielokrotnym przesłuchaniu się nie nudzi.
2005 LOWE - "Tenant"
Lowe.. debiut 2005, Lowe.. objawienie na scenie synth-pop, a może lepiej nazwać to pop-rockiem Lowe.. emocje w szwedzkim wydaniu.
Jedno, czego nie można odmówić płycie "Tenant" to emocjonalność, zarówno pod względem muzycznym jak i oddziaływania na słuchacza. Zarówno o emocjach jak i o tej płycie pisać jest trudno, bo na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być doskonałe. Niezmiernie łatwo jest chwalić płytę za przemyślane kompozycje, niegłupie teksty czy choćby za nastrój jaki chłopcy z grupy Lowe budują na albumie. Szalenie prosto jest powtarzać słowa zachwytu nad debiutem nie zastanawiając się nawet przez chwilę nad własnymi odczuciami.
U mnie było podobnie.. Oczarowana bardziej opinią niż muzyką słuchałam ślepo Lowe rozkoszując się dźwiękami i nazywając grupę najlepszym debiutem minionego roku. Aż pech chciał, że pożyczyłam album na długi czas znajomej. Gdy do mnie wrócił wytęskniony, wypatrywany każdego niemal dnia od razu trafił do odtwarzacza i.. jakie było moje zdumienie gdy.. nie potrafił już mnie tak oczarować jak poprzednio. Te przepiękne wcześniej balladki nagle stały się prostymi piosenkami o ładnej lecz banalnej linii melodycznej, ta emocjonalność w głosie wokalisty stała się denerwującym, nieco wymuszonym akcentem, który miast poprawiać, psuł mi nastrój. Zaczęłam czuć się jakbym słuchała piosenek w dość komercyjnej stacji radiowej. To jedno jest pewne - Lowe nie należy już do sceny alternatywnej, bardziej przypisać go można do sceny POP.
Taka płyta nadaje się na długie, melancholijne wieczory przy świecach, ale nie każdy takie wieczory lubi prawda. Tak samo nie każdy zapewne polubi tę płytę, a może tak jak ja zauroczy się nią i zachłyśnie po to by później zauważyć wiele rzeczy.
"Tenant" to płyta spójna, dobrze zrobiona i o dobrym brzmieniu, nic w tym dziwnego.. muzycy grupy Lowe są doświadczeni, wystarczy przypomnieć grupę Statemachine, którą współtworzyła dwójka członków obecnej formacji (poważyłabym się nawet na stwierdzenie, ze większość aranżacji obecnych na debiutanckim albumie powstało równocześnie z materiałami Statemachine). Czyżby chłopcy chcieli wypłynąć na mainstreamowe wody, co nie udało im się przy poprzednim projekcie (być może zbyt synthpopowym) Zdecydowanie powinno im się to udać. Jeśli zbijać karierę to właśnie taką płytą w takich czasach! "Tenant" trafił w swój czas i miejsce, zaczarował publikę, która spragniona była właśnie takiego brzmienia - pop/rock - to dobre tego określenie, a miłość Ona zawsze była chwytającym tematem, nie ważne jak bardzo zawoalowana.
Nie wiadome więc do końca czy ocenę stawiać managerom i ludziom od marketingu, którzy wypromowali płytę w odpowiednim czasie, czy grupie, która musiała zmienić nazwę i image by wybić się ze sceny zwanej alternatywną. Zmiana wyszła im zapewne na dobre, płyty nie można nazwać złą.. lecz ja nie potrafię nazwać jej objawieniem.
Zaczynając od staroci...
Na początek kilka recenzji starych płyt, ze starej szuflady. Recenzje zostały umieszczone na stronie www.alternation.pl i oświadczam, że jestem ich autorką :)
[2006] APOPTYGMA BERZERK "You and me against the world"
Ty i ja przeciwko światu.. Nie słyszałam bardziej trafnej nazwy albumu, który wywołał tyle zawziętych dyskusji i to jeszcze na długo przed wydaniem. Po latach błądzenia w muzycznych inspiracjach, latach mniej lub bardziej spójnych albumów, Apoptygma Berzerk postanowiła sprzeciwić się wszystkiemu wciągając w swój bunt każdego potencjalnego słuchacza. Jeśli nie byłeś dotąd fanem APB być może możesz zacząć nim być. Grupa przyjęła bowiem nieoczekiwany (za to mocno rozplotkowany) zwrot w muzyce. Zamiast elektronicznych kombinacji, mocne brzmienie żywych gitar; miast spokojnego "come lie next to me" zdecydowane "In this together" wokalisty. Nie sądziłam nigdy że zdarzy mi się pisać na temat grupy, której utwór chcąc niechcąc stał się hitem popularnych telewizji muzycznych i stacji radiowych. Nie sądziłam, że zdarzy mi się o takiej zmianie i tzw. : "komercji" (częsty zarzut) pisać pozytywnie. Do głowy by mi nie przyszło, że jedna z bardziej znanych grup w środowisku świata alternatywnego będzie szturmowała listy przebojów na całym świecie, mimo to pozostając nadal jedną z lepszych grup w naszym małym elektronicznym undergroundzie ;)
"You and me against the world" to juz nie elektronika, to zdecydowany pop-rock i to jeden z lepszych. Owszem nadal słychać, że APB nie wyrzucili syntezatorów i chwała im za to, elektroniczne wstaweczki i tła tworzą bowiem na tej płycie niesamowitą całość godną membran naszych głośników mimo tego, że teraz możemy ustawić tę grupę z powodzeniem obok muzyki U2 czy (nawet chyba trafniej) Johna Bon Jovie, lecz jeśli bolą Was te porównania, równie dobrze możecie wyobrazić sobie nową płytę Apoptygmy obok Zeromancera. To już inna liga, inna bajka. To już nie "Harmonizer" ani słodkie "Kathy's Song". To zdecydowany krok w inny świat, inną publikę i inne wymagania. Oczywiście tylko wtedy jeśli fani okaża się zbyt zamknięci i ograniczeni muzycznie, by nie docenić nowego oblicza APB. Zdecydowane perełeczki to: "Shine On", w którym energia aż popycha do ruszenia się z miejsca; oraz "Cambodia" - utwór będacy coverem Kim Wilde, który od pierwszych tonów nie dość, że porywa zdecydowanie do tańca i energetyzuje, to jeszcze jest bardzo dobrą aranżacją muzyczną hitu sprzed lat.
Apoptygma Berzerk zaryzykowała wszystko zmieniając swój image (nawet wokalista wygląda nieco inaczej), postawiła wiele na jedną kartę mając świadomość, że nie każdemu może spodobać się taka muzyka. Mnie do siebie przekonali, do tego stopnia, ze postanowiłam razem z nimi stanąć przeciw światu nucąc sobie "In this together"...
[2006] De/Vision "Subkutan"
Zdecydowanie nie każda grupa może pochwalić się stażem tak długim jak De/Vision. Nie każda też grupa moze pochwalić się swoim fan klubem jak De/Vision. Nie każda w końcu może po tylu latach wydać płytę, po którą fani i nie tylko, sięgną z przyjemnością i nie zawiodą się. Jak sie okazuje takie rarytasy zdarzają się nie tylko w jednej z sieci komórkowych, ale też na naszej scenie. Nikt nie spodziewał się czegoś nowatorskiego, nikt nie czekał na mega eksperymenty i może właśnie dlatego płyta De/Vision zatytułowana "Subkutan" jest tak dobra. Nikt nie zapowiadał zwrotów muzycznych, nie obiecywał złotych gór i może właśnie dlatego trudno jest ten album skrytykować. Po paru latach na scenie, wielu wydawnictwach : płytach, singlach, epkach, De/vision reprezentuje swoją muzyką poziom, który wypracowało sobie przez te lata. Nie dostaniemy na tym krążku nic więcej i nic mniej niż De/Vision i chyba właśnie na tym polega jego fenomen. Zupełnie jakby twórcy chcieli nam powiedzieć: nie musimy tworzyć składanek i reedycji by nadal brzmieć tak dobrze jak nas pamiętacie. Mimo to, iż płyta brzmi jak "stare i dobre" to nadal tchnie świeżością i stara się iść z duchem czasu, jest nawet ponadczasowa, gdyż nie ma to większego znaczenia kiedy, w którym roku i na jakim etapie grupa wydałaby taki album, co więcej im dłużej słucham "Subkutan" tym bardziej mam wrażenie, że przechodzę przez wszystkie kolejne etapy muzyczne formacji. Nie brak tu odważnych riffów i żywych instrumentów jak to miało miejsce na Void, nie brak przemyślanych melodii wygrywanych na syntezatorze i nie brak ponad wszystko emocji płynących z tych dźwięków i ich kompozycji. Choc może wydac się to dziwne dla ludzi, którzy sluchają grupy od wielu lat.. moim ukochanym utworem juz teraz na albumie, utworem, który wpadł mi w ucho od razu i jak na razie nie opuścił moich zmysłów jest "Star Crossed Lovers", jednak mam świadomość, ze na tej jednej, melancholijnej kompozycji się na pewno nie skończy, trudno jest znaleźc na tym wydawnictwie wybitnie cięzkie, niezrozumiałe czy nieprzyjemne kawałki. "Subkutan" jest jak esencja De/Vision, jak podstawowa treść wokół której budowane było tyle emocji, jest wszystkim tym co w De/Vision najlepsze, najczystsze i najbardziej godne podziwu. W roku 2006 otrzymaliśmy płytę, która mnie potrafi usatysfakcjonować. Album do którgo podchodziłam z nieufnością a który postanowił mnie zaskoczyć od początku do końca, co więcej.. udało mu się to. Jedynie na co można narzekac to fakt, że by zachwycić się nowym wydawnictwem, trzeba choć odrobine znać i lubić De/Vision, niektórzy zapewne zaczną narzekac na to, iż płyta nie zaskakuje nowością, odświeża natomiast mijające lata. Jeśli szukasz więc wrażeń i nowych eksperymentów, poszukiwania i bładzenia po omacku w świecie muzyki - nie sięgaj po nowy "Subkutan"!! Jeśli natomiast szukasz tej przestrzeni w której umieściło się De/Vision, przestrzeni, która jest starannie wypracowanym doświadczeniem wielu lat, w której ścieżki są dokładnie wytyczone, zmierzające do perfekcji a nade wszystko w której wykonawcy czują się najlepiej - musisz tę płytę mieć.
[2005] IRIS - "Wrath"
Miłośnicy starego Iris nie rozczarują się, nadal słychać ten sam klimat, który od początku charakteryzował ich muzykę jednak styl nie pozostał ten sam. Znajdziemy na tej płycie sporo świeżych gitarowych brzmień przeplecionych z synthpopowym brzmieniem.
Co można powiedzieć o tej płycie?
Jest na pewno pozycją nastrojową, być może to zasługa pojawiających się często gitarowych wariacji, które tworzą nieco romantyczne tło całej płyty. Niestety właśnie ta nastrojowość i romantyzm z czasem stają się najgorszą stroną płyty dla tych co cenią sobie w muzyce energię, po wielokrotnym przesłuchaniu album staje się po prostu nudny.
Podczas gdy na „Awakening” znajdowały się kawałki, które przyjemnie zapadały w pamięć i łapałam się na tym, że nucę je sobie pod nosem – jak np. „Sorrow Expert” czy „You’re the answer”, na nowej płycie niestety nie znalazł się ani jeden kawałek, który wybijałby się w taki sposób z całości. Płyta pełna jest balladkowych piosenek, które wprowadzają mnie po wielu przesłuchaniach w stan lekkiego znużenia. Wybitnie brakuje na niej jakiegoś choć jednego żywiołowego hitu. Nawet te szybsze ściezki jak „Lands Of Fire” czy „No One Left to Lose”, być może dzięki gitarze, a może przez głos wokalisty mimo szybszego rytmu są po prostu niknącymi gdzieś w tle balladkami.
Dużym plusem natomiast jest umiejętne zmienienie stylu, wprowadzenie gitar bez choćby najmniejszej zmiany klimatu, który tak bardzo cenią sobie romantycy muzyki synthpopowej w twórczości Iris.
Co można powiedzieć o tej płycie?
Jest na pewno pozycją nastrojową, być może to zasługa pojawiających się często gitarowych wariacji, które tworzą nieco romantyczne tło całej płyty. Niestety właśnie ta nastrojowość i romantyzm z czasem stają się najgorszą stroną płyty dla tych co cenią sobie w muzyce energię, po wielokrotnym przesłuchaniu album staje się po prostu nudny.
Podczas gdy na „Awakening” znajdowały się kawałki, które przyjemnie zapadały w pamięć i łapałam się na tym, że nucę je sobie pod nosem – jak np. „Sorrow Expert” czy „You’re the answer”, na nowej płycie niestety nie znalazł się ani jeden kawałek, który wybijałby się w taki sposób z całości. Płyta pełna jest balladkowych piosenek, które wprowadzają mnie po wielu przesłuchaniach w stan lekkiego znużenia. Wybitnie brakuje na niej jakiegoś choć jednego żywiołowego hitu. Nawet te szybsze ściezki jak „Lands Of Fire” czy „No One Left to Lose”, być może dzięki gitarze, a może przez głos wokalisty mimo szybszego rytmu są po prostu niknącymi gdzieś w tle balladkami.
Dużym plusem natomiast jest umiejętne zmienienie stylu, wprowadzenie gitar bez choćby najmniejszej zmiany klimatu, który tak bardzo cenią sobie romantycy muzyki synthpopowej w twórczości Iris.
Jak na pierwszą notę wystarczy...
Subskrybuj:
Posty (Atom)