Dla wszystkich co nie lubią września, bo szkoła, bo jesień, bo zimno.
Jak i dla tych co lubią Iris...
...dobre wiadomości! :)
3 września właśnie ukaże się "Blacklight" nowa płyta grupy :)
Recenzja oczywiście już we wrześniu, a tymczasem umilmy sobie czas małym teledyskim wykopanym na youtube (nie bylo trudno :P )
QRS Complex
"o gustach się nie dyskutuje" lecz "muzyka łagodzi obyczaje"... czyli na temat muzyki, różnej, polecanej i ciekawej
czwartek, 26 sierpnia 2010
LOWE w 2010 - też pomysł :) czyli "Evolver"
Witam po przerwie! Dziś bez żadnej recenzji (brak czasu chwilowo) za to z jakimś newsem ;)
Co słychać u Lowe? W ciągu 2010 roku z miesiąca na miesiąc (z przerwami oczywiście) wydawane są kolejne utwory, które złożą się na nowy album "Evolver". Oczywiście wszystko jest dostępne do przesłuchania bądź ściągnięcia przez sam zespół ;)
zapraszam na oficjalną stronę (dość dziwną poniekąd, chłopaki chyba wolą portale społecznościowe) gdzie między innymi można legalnie ściągnąć "Live To Love" wydany w lipcu 2010r jako 5 odsłona "Evolver"
----------->www.lowemusic.net<-----------------
A na osłodzenie coś dla wszystkich z youtube'a:
Co słychać u Lowe? W ciągu 2010 roku z miesiąca na miesiąc (z przerwami oczywiście) wydawane są kolejne utwory, które złożą się na nowy album "Evolver". Oczywiście wszystko jest dostępne do przesłuchania bądź ściągnięcia przez sam zespół ;)
zapraszam na oficjalną stronę (dość dziwną poniekąd, chłopaki chyba wolą portale społecznościowe) gdzie między innymi można legalnie ściągnąć "Live To Love" wydany w lipcu 2010r jako 5 odsłona "Evolver"
----------->www.lowemusic.net<-----------------
A na osłodzenie coś dla wszystkich z youtube'a:
czwartek, 10 czerwca 2010
2007 Dave Gahan - "Hourglass"
Hourglass, druga w dorobku Dave'a Gahana, solowa płyta od początku nie miała być „nadzieją” na świetny album, ona miała być świetnym albumem i nikt nawet przez moment nie pomyslał, że cokolwiek miałoby pójśc źle. Artysta z tak wielkim doświadczeniem nie mógł po prostu wydać płyty o złym brzmieniu, kiepskich kompozycjach i bez klimatu. I tak też się stało. Długie wyczekiwanie, odkładanie pieniędzy do „świnki skarbonki” w końcu przyniosły w tym roku efekt i to nie byle jaki! Starym zwyczajem „depeszki” wręcz rytualnie odsłuchałam tej płyty po raz pierwszy i gdy ostatnie dźwięki wygasły wiedziałam, że ten album nie opuści mnie przez bardzo długi czas.
Jeśli ktoś uważa, że synth pop i new romantic to muzyka bez duszy, zapewne zmieni zdanie po przesłuchaniu „Hourglass”, gdyż każdy kolejny utwór wręcz ocieka duchowością i uczuciem, przy okazji nie staje się kopią Depeche Mode, lecz ewidentnie słychać, iż Gahan nie potrafi już się wyzwolić z danego nurtu. Przyznać trzeba, że w tej przestrzeni czuje się jak ryba w wodzie i może sobie pozwolić na odważne posunięcia. I własnie taka jest ta płyta. Nie wymyka się z określonego trendu, który Dave wyznaczył wraz z zespołem Depeche Mode, ale też nie jest jednolicie z nim zespolona. Gahan zdecydowanie i odważnie lawiruje w stylu synthpop i new romantic, nie boi się wyzwań, tworzy mocne tło swych aranżacji, które sprawia, że całości słucha się z niekłamaną przyjemnością, czasami się z nami drażni mocnym, poszarpanym dźwiękiem, to znów koi zmysły łagodną harmonią tonów. Bezlitośnie prowadzi nas w głąb mrocznego syntetycznego świata, którego granice wyznacza bezduszny czas. Nie można słuchać tej płyty obojętnie, ona wrecz wymaga skupienia, przyciąga do siebie, ale też nie rozprasza, zmusza do refleksji.
To nie jest miła i słodka opowieśc o miłości, to nie aranżacja zakończona happy – endem, to wręcz nachalna rzeczywistość oddana językiem muzyki. Świat w którym czas płynie nieubłaganie, często nie zostawiając nam wyboru a czasem odbierając nadzieję na przyszłość. Davezamyka nas na te 50 minut w klepsydrze, nie pozostawiając złudzeń co do tego, co stanie się, gdy ostatnie ziarenko piasku już się w niej przesypie.
Czasu nie można cofnąć, lecz klepsydrę można odwrócić, by po raz kolejny przesłuchac tej płyty, co – gwarantuję Wam – bedziecie robili wielokrotnie.
Jeśli ktoś uważa, że synth pop i new romantic to muzyka bez duszy, zapewne zmieni zdanie po przesłuchaniu „Hourglass”, gdyż każdy kolejny utwór wręcz ocieka duchowością i uczuciem, przy okazji nie staje się kopią Depeche Mode, lecz ewidentnie słychać, iż Gahan nie potrafi już się wyzwolić z danego nurtu. Przyznać trzeba, że w tej przestrzeni czuje się jak ryba w wodzie i może sobie pozwolić na odważne posunięcia. I własnie taka jest ta płyta. Nie wymyka się z określonego trendu, który Dave wyznaczył wraz z zespołem Depeche Mode, ale też nie jest jednolicie z nim zespolona. Gahan zdecydowanie i odważnie lawiruje w stylu synthpop i new romantic, nie boi się wyzwań, tworzy mocne tło swych aranżacji, które sprawia, że całości słucha się z niekłamaną przyjemnością, czasami się z nami drażni mocnym, poszarpanym dźwiękiem, to znów koi zmysły łagodną harmonią tonów. Bezlitośnie prowadzi nas w głąb mrocznego syntetycznego świata, którego granice wyznacza bezduszny czas. Nie można słuchać tej płyty obojętnie, ona wrecz wymaga skupienia, przyciąga do siebie, ale też nie rozprasza, zmusza do refleksji.
To nie jest miła i słodka opowieśc o miłości, to nie aranżacja zakończona happy – endem, to wręcz nachalna rzeczywistość oddana językiem muzyki. Świat w którym czas płynie nieubłaganie, często nie zostawiając nam wyboru a czasem odbierając nadzieję na przyszłość. Davezamyka nas na te 50 minut w klepsydrze, nie pozostawiając złudzeń co do tego, co stanie się, gdy ostatnie ziarenko piasku już się w niej przesypie.
Czasu nie można cofnąć, lecz klepsydrę można odwrócić, by po raz kolejny przesłuchac tej płyty, co – gwarantuję Wam – bedziecie robili wielokrotnie.
[2008] LADYTRON - "Velocifero"
Kwartecik z Wielkiej Brytanii, może pochwalić się czwartym studyjnym albumem, zdolnością trafiania w gusta fanów muzyki elektroniczej, kiczu lat 80-tych, electro-popu a nawet popu, a także niezmiennością i stabilnością muzycznego klimatu. Jednak nie może się pochwalić świeżością. I choć płyta „Velocifero” ma szansę spodobać się wszystkim miłośnikom jakichkolwiek elektronicznych brzmień, to jednak niczym nie zaskakuje i jak wszystko inne co jest „do wszystkiego” zdaje się być „do niczego”.
A wiec znów mamy do czynienia z kiczowatymi melodyjkami, pozbawionymi emocji wokalami Helen i Miry, pustym, nieskomplikowanym elektro clashowym czy, dla odmiany, popowym rytmem, który nie ciągnie ani na parkiet, ani w stronę łóżka.
Fenomen Ladytron polega na tym, że choć żadna płyta w ich dorobku nie była wybitna i chyba nigdy już taką nie będzie, to jednak może się spodobać każdemu, od fanów electroclash, electropop po synthpopowców i depeszowców. Fakt ten w ogóle nie dziwi, bo w ich płytach precyzyjnie wkalkulowano każdego fana elektroniki, bez względu na jego wiek i właśnie dlatego płyta zagości w odtwarzaczach niejednego nastolatka jak i dojrzałego konesera muzyki.
Nie można płycie „Velocifero” odmówić perełek, od początkowego „Black Cat”, które stanowczo odbiega od klimatu typowego dla Ladytron stając się niepokojącą i chłodną kompozycją pełną mroku i szorstkich dźwięków. Całości dopełnia niepokąjący, zimny głos Miry Arroyo, a dodatkowego klimatu dodaje zastosowany tu język bułgarski. I ten kawałek z powodzeniem mogę uznać za najlepszy na całej płycie. Gdy przerzucimy „depeszowskiego” Ghost, tonę słodkości i natrafimy na „Burning Up” nie będziemy mieli złudzeń, że do współpracy nad płytą zaangażowano i innych muzyków, w tym też członka Nine Inch Nails Alessandro Cortiniego, który zdecydowanie dodał tu i ówdzie niezłego „pazura” kompozycjom. Podobnego „pazura” i odświeżającego niskiego dźwięku dodano w „Predict The Day” – kolejnej perełce, która w całości kiczu i słodyczy jest jakże miłą, inspirującą odmianą godną złaknionych nowości uszu.
I tak, za sprawą kilku utworków, Ladytron ratuje twarz. I choć płyta jest nierówna, przesycona banałem i słodkimi wokalami Helen to jednak warto ją polecić choćby dla tych kilku perełek, które lśnią na tle reszty niczym gwiazdy w bezchmurną noc. Poza tym nie można odmówić „Velocifero” uniwersalności. Ta muzyka i te kompozycje trafią do każdego w ciemno, choć bardziej należałoby to przypisać dobrej kalkulacji wydawcy i współproducentów niż talentowi i pomysłowości muzyków.
A wiec znów mamy do czynienia z kiczowatymi melodyjkami, pozbawionymi emocji wokalami Helen i Miry, pustym, nieskomplikowanym elektro clashowym czy, dla odmiany, popowym rytmem, który nie ciągnie ani na parkiet, ani w stronę łóżka.
Fenomen Ladytron polega na tym, że choć żadna płyta w ich dorobku nie była wybitna i chyba nigdy już taką nie będzie, to jednak może się spodobać każdemu, od fanów electroclash, electropop po synthpopowców i depeszowców. Fakt ten w ogóle nie dziwi, bo w ich płytach precyzyjnie wkalkulowano każdego fana elektroniki, bez względu na jego wiek i właśnie dlatego płyta zagości w odtwarzaczach niejednego nastolatka jak i dojrzałego konesera muzyki.
Nie można płycie „Velocifero” odmówić perełek, od początkowego „Black Cat”, które stanowczo odbiega od klimatu typowego dla Ladytron stając się niepokojącą i chłodną kompozycją pełną mroku i szorstkich dźwięków. Całości dopełnia niepokąjący, zimny głos Miry Arroyo, a dodatkowego klimatu dodaje zastosowany tu język bułgarski. I ten kawałek z powodzeniem mogę uznać za najlepszy na całej płycie. Gdy przerzucimy „depeszowskiego” Ghost, tonę słodkości i natrafimy na „Burning Up” nie będziemy mieli złudzeń, że do współpracy nad płytą zaangażowano i innych muzyków, w tym też członka Nine Inch Nails Alessandro Cortiniego, który zdecydowanie dodał tu i ówdzie niezłego „pazura” kompozycjom. Podobnego „pazura” i odświeżającego niskiego dźwięku dodano w „Predict The Day” – kolejnej perełce, która w całości kiczu i słodyczy jest jakże miłą, inspirującą odmianą godną złaknionych nowości uszu.
I tak, za sprawą kilku utworków, Ladytron ratuje twarz. I choć płyta jest nierówna, przesycona banałem i słodkimi wokalami Helen to jednak warto ją polecić choćby dla tych kilku perełek, które lśnią na tle reszty niczym gwiazdy w bezchmurną noc. Poza tym nie można odmówić „Velocifero” uniwersalności. Ta muzyka i te kompozycje trafią do każdego w ciemno, choć bardziej należałoby to przypisać dobrej kalkulacji wydawcy i współproducentów niż talentowi i pomysłowości muzyków.
[2007] Assemblage 23 - "Meta"
Latka lecą, starzejemy się a świetnośc niektórych projektów przemija. Tak niestety sprawa przedstawia się na chwilę obecną w przypadku Assemblage 23. Nie przesadzę, gdy użyję określenia, iż byłam przerażona po przesłuchaniu najnowszego wydawnictwa, o tytule "Meta". Jest to bowiem dla mnie płyta, która jest niestety gwoździem do trumny kariery Toma, założyciela i jedynego członka A23. Coś w pewnym momencie chyba pękło, lub nie do końca już twórca ma świadomość drogi, którą podąża w muzyce. Utwory, choć nie beznadziejne, przechodzą bez echa, a wszystko absolutnie wszystko juz było i w zasadzie trudno stwierdzić po dwukrotnym przesłuchaniu, którego wydawnictwa z ostatnich lat Assemblage się właściwie słucha.
Płytę otwiera "Decades V2", które nie zapowiada jeszcze nic złego. Futurepopowe, mocno bitowe granie w starym stylu okraszone zniekształconym w brzydki sposób wokalem wprowadza nas w dźwięki nadające się do tego by potańczyć, ale jednak nie porywa, ani nie powala, a wszelkie zastosowane urozmaicenia, przejścia i zmiany tempa tylko denerwują. Brzęczący "Raw", pełen motorycznych dźwięków i znów brzydko przesterowanego wokalu kompletnie wytrąca mnie z równowagi i gdy próbuję się ratować kolejnym, czuję się jakbym trafiła na środek parkietu w rytm natarczywego "umc, umc". Daję jeszcze szansę... "Ghost", nieco w starym stylu, wcale nienajgorszy, ale znów denerwujący uderzeniami w tle, które są po prostu zbędne, przez co cały kawałek wydaje się zbytnio przekombinowany jak na mój gust, jednak do przyjęcia. Słucham dalej, może będzie lepiej... jednak kolejny kawałek to "Binary", który niejako promował płytę, przez co poznałam i nie zapałałam miłością do niego nieco wcześniej, za dużo w nim wysokich uderzeń, i galopującego bitu, przez co całośc zdaje się pędzić nie wiadomo gdzie na łeb na szyję. "Damaged" wcale nie poprawia mi samopoczucia, choć jest dobrym kawałkiem, jednak w ogólnym zestawieniu trudno mi się w niego wczuć. Zdecydowanie lepiej się go słucha "wyrwanego z kontekstu", co zresztą czasami czynię. "Madman's dream" powalił mnie na kolana bynajmniej nie pozytywnie, cały kawałek od samiutkiego poczatku kojarzy mi się z jakimś nieładnym żartem z lat 80tych w połączeniu z klubową łupanką. Gorzej, że własnie tak kojarzy mi się do samego końca... aż do nadejścia ewidentnie niezdecydowanego w stylu, utworka "Truth". Do teraz nie wiem do czego właściwie go przypiąć. Brzmi po prostu źle i nie da się ukryć, że jest nudny, choc podszyty lekko ebmowym rytmem i okraszony futurepopowym klimatem. "Crush" to kolejny niezdecydowany twór, choć można ze spokojem puścić go na imprezie, jednak coś mi się wydaje, że nieczęsto go usłyszymy.. Ostatni "Old" na dzień dobry pierwszymi uderzeniami perkusyjnymi skojarzył mi się z VNV Nation i trzeba przyznać, że zdziwiłam się do tego stopnia, iż już chwytałam za okładkę żeby się dowiedzieć, czy aby na pewno to A23. Nie musiałam jednak tracić tyle czasu juz wkrótce nie dało się pomylić tego z niczym. Ten ostatni, zamykający całość balladkowy kawałek, jest zdecydowanie dla mnie najlepszym na całej płycie, choć nie nadaje się na parkiet (chyba, że dla dwojga) i jak już miało to miejsce wczesniej, o wiele lepiej brzmi wyrwany z całości.
Najgorszą stroną tej płyty jest jej aranżacja. Lubię i cenię płyty za to jaki tworzą i utrzymują klimat. Wolę wydawnictwa które można słuchać od początku do końca wczuwając się w ich opowieść. To czyni owe płyty pełnymi artyzmu, obrazu i przekazu. I tego wszystkiego nie można powiedzieć o płycie "Meta". Zupełnie jakby płyta układana była w ciągu ostatnich paru dni przed jej wydaniem, na szybko i po to "żeby w ogóle była". Pojedyncze kwałki nawet można uznać za niezłe jednak w ogólnym zestawieniu tracą wiele, jeśli nie wszystko, w moich uszach.
Zdecydowanie nie polecam kupna tym, którzy nie są fanami Assemblage 23. Fani i tak ją kupią podchodząc bezkrytycznie... Lepiej wydać pieniądze na zdecydowanie lepsze wydawnictwa.
Trochę recek z darknation.pl...
[2007] VNV NATION - "Judgement"
Nie ma w świecie EBM czy dark electro, fana, który nie zna zespołu VNV Nation. Od wielu lat ta brytyjska formacja torowała sobie drogę na scenie niezaleznej elektroniki, by w końcu uplasować się niemalże w czołówce. To powoduje, że trudno na ich dokonania patrzeć z dużym dystansem. Dlatego też zdecydowałam się na napisanie recenzji na długo po wydaniu płyty, by móc ocenić ją choć z perspektywy czasu. I nawet z owej perspektywy patrząc album nadal zaliczam do czołowych wydawnictw 2007 roku.
"Judgement" od samego początku wprowadza nas pięknym instrumentalnym preludium w klimat płyty, jednak myli się ten, kto na podstawie owego intra oceni całość. VNV Nation już dawno obrało sobie pewną drogę, z której zdają się nie zbaczać nigdy. To dążenie do perfekcji, czystości dźwięków i budowania klimatu na jednej obranej ścieżce plasuje grupę wysoko na podium "elektrorytmów" i mimo owej jednej drogi, którą podążają z uporem maniaka, każde kolejne wydawnictwo nie jest klonem poprzedniego, a naturalną, ewoluującą kontynuacją trzymającą się tego co najlepsze w muzyce VNV.
Mroczne dźwięki, przebojowe bity, porywające rytmy oraz sekwencje niezwykłych dźwięków tworzą do początku do końca niezwykły urok tego doskonale zaaranżowanego wydawnictwa. Znajdziemy tu elementy trance, psychedelic a nawet dark wave, jednak to wszystko połaczone jest w mocno EBMowo - futurepopowym nurcie. Te wszystkie elementy pasują doskonale do tej muzycznej układanki, nie czyniąc z albumu trance-dance-popu, jak to ma miejsce czasem w innych grupach, które nie boją się eksperymentować. VNV wiedzą czego chcą i jak eksperymentować w muzyce oraz na czym polega ostrożność i szcunek dla słuchacza. Jednak nie da się ukryć, że to my tańczymy tak jak nam zagrają. Wprowadzają nas w mroczny klimat "Descent" by już wkrótce wrecz zmieść nas przebojowym, nieco psychodelicznym "Nemesis". Bedziemy szaleć do "Momentum" nie zauważając nawet kiedy wkręcimy się w trance'owy klimat kawałka, a na tej płycie nie ma jednej perełki, ten album to cała perłowa kolia.
Gdyby miał być to ostatni album w twórczości VNV byłby najlepszym podsumowaniem, lecz cieszyć się należy, że bynajmniej zapowiedzi o rozpadzie nie ma, a to w jakim kierunku idą brytyjczycy pozwala mi wierzyć, że kolejne wydawnictwo będzie jeszcze lepsze i wprowazdz mnie w jeszcze większy stan uniesienia.
Żeby nikt nie pomyślał, że zamykam się tylko w jednym nurcie...
[2005] RAMMSTEIN - Rosenrot
Chyba nikt nie spodziewał się nawet po takiej grupie jak Rammstein niesamowitej szybkości w wydaniu kolejnego albumu. W rzeczysiwtości jednak wytlumaczenie tego faktu jest bardzo proste. Już podczas "Reise Reise" kawałki na nową płytę były w zasadzie gotowe, czemu zespół bynajmniej nie zaprzecza, logicznym więc rozwiązaniem było dopracowanie drugiej płyty z materiału, który wcześniej zostal odrzucony, niż robienie "na siłę" dwupłytowego albumu "RR"
Tytułowy "Rosenrot" oznacza tyle co "Różyczka" i, jak podaje producent, nawiązuje do baśni braci Grimm "Różyczka, niedźwiedź i karzeł", ale zespół twierdzi, że słowo "Rosenrot" użyte w tytule nie ma jednak wiele wspólnego z postacią stworzoną przez baśniopisarzy.
Również okładka płyty nie jest niczym nowym. Ten sam lodołamacz "USS Arka" widnieje na japońskiej edycji płyty "Reise, reise" i już wówczas był jedną z propozycji na oficjalną okładkę poprzedniego wydawnictwa. By dopełnić obraz mieszaniny styli i inspiracji nalezy dodać jeszcze, iż na zdjęcia użyte we wkładce do płyty wplyw miało zupełnie inne źródło , mianowicie obrazy z filmu "Machaniczna Pomarańcza".
Zapowiadający płytę, singiel "Benzin" nie wrożył niczego dobrego na nowym wydawnictwie Rammsteina, na szczęście usłyszawszy płytę zostałam pozytywnie zaskoczona. Rammstein bowiem po tylu latach i wielu albumach nie zawiódł swoich fanów po raz kolejny ukazując muzyczny kunszt i udowadniając nam, ze wcale się nie starzeją. I choć płyta jest na tym samym poziomie co "Reise, Reise", to przyznać należy, iż ten właśnie pułap jest dość wysoki. Najsłabszy muzycznie "Benzin" otwiera całość tylko po to by przejść w prowokujący, ostrzejszy kawałek "Mann gegen mann" dotykający tematu do dziś kontrowersyjnego: homoseksualizmu. Z tym, że grupa często dotyka tematów "tabu" spotykaliśmy sie już wcześniej i chyba nikogo już to na nowej płycie nie zdziwi. Kolejny, tytułowy Rosenrot to ściezka zdecydowanie spokojniejsza z mocno zaznaczoną linią niskich gitarowych riffów i refrenem, ktory zapada w pamięc mimo a może właśnie dzęki swej prostocie. Wszystkie te utwory będą zawarte na osobnych singlach, ktore w pełni przedstawią muzyczny kunszt całej płyty.
Na "Rosenrot" każdy miłośnik mocniejszych rockowych brzmień znajdzie coś dla siebie. Album zawiera też parę perełek, na ktore warto zwrócić uwagę. Jedną z nich jest utwór "Stirb nicht vor mir/Don't Die before I do" wykonywany w duecie z wokalistką popularnej grupy Texas - Sharleen Spiteri. Początkowo kawałek miał być wykonywany z wokalistką niemiecką, później francuską, jednak w efekcie możemy docenić walory glosowe Sharleen, której głos wprowadza w balladę klimat podobny do duetu Kylie Minogue i Nick Cave, mimo, iż ten utwór wykonywany jest w dwóch językach słucha się go bardzo spójnie i jest to jeden z tych kawałków na płycie, które przykuwają moją uwagę. Drugą bowiem wyjątkową ścieżką jest wykonywana w języku hiszpańskim (z meksyku) piosenka o wulgarnym tytule i równie wulgarnym przesłaniu : "Te Quiero Puta" w którym damski głos należy do Carmen Zapata, znanej aktorki, która wystąpiła między innymi z filmie "Tramwaj Zwany Pożądaniem". Całośc zamyka utwór "Ein Lied" czyli po polsku "piosenka". Jest to jedna z wolniejszych aranżacji na płycie, która klimatem bardziej kojarzy mi się nie tyle z wybuchowym, poprzednim "Reise, Reise" co z albumem wcześniejszym - "Mutter".
Najtrudniej jest mi jednoznacznie ocenić płytę Rammstein. Nie jest ona czymś nowym, o czym również sam zespół nie boi się powiedzieć, nie jest też całkowicie płytą wtórną. Podczas gdy "Reise, Reise" pełen był wybuchowych, mocnych kawałków, "Rosenrot" zdaje się łączyć w sobie energiczność ze spokojniejszymi rytmami, które przywodzą na myśl poprzednie produkcje grupy. Być może faktycznie otrzymaliśmy album Rosenrot zamiast kolejnej skladanki "The Best Of" na rynku. Na chwilę obecną polecam ją goracą zarówno fanom jak i przeciwnikom. Tym drugim zalecam poznać lepiej swojego wroga, bo "wróg" staje się z płyty na plytę bardziej ambitny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)